Parę miesięcy wcześniej widziałem Panią Dziekan mozolnie przypinającą ulotki informacyjne na tablicy, która za nic w świecie nie chciała się pogodzić z pinezkami.
Dziwne to wszystko pomyślałem. Chyba tak to nie powinno wyglądać. Zasadniczo zgadzam się z tym, że po klucze powinien pójść woźny, ulotki mogłaby rozwiesić sekretarka, albo asystentka, ale skoro jest inaczej to musi być tego jakaś przyczyna.
Powierzchownie rzecz ujmując możemy oprzeć się na statystyce. Drzewiej na jednego profesora przypadało kilku woźnych, teraz na jednego woźnego przypada kilkunastu profesorów. I to nie dlatego, że bardzo trudno zostać woźnym - po prostu zawód ten był pewnego rodzaju luksusem. Zwalniał kadrę naukową i dydaktyczną od codziennych uciążliwości. Dzięki temu przysłowiowy profesor mógł sobie funkcjonować w świecie oderwanym od rzeczywistości bez codziennych zgrzytów i robić to co powinien.
Potem przyszedł okres Solidarności i powróciły niektóre zasady kapitalizmu. Nie powrócił natomiast formalnie zawód woźnego. Ale sprawdzona przez pokolenia funkcja woźnego krąży w powietrzu niby mucha i siada to tu, to tam. A to usiądzie na kimś z sekretariatu, a to na doktorancie, a to na kimś innym, kto z racji swojej obrotności mógłby jej poradzić. Ogólnie idea ta robi tyle dobrego co i mucha, ale jest przejawem pewnej potrzeby środowiska. Skoro jednak jest to luksus to wypada na to niestety wyłożyć pieniądze z własnej kieszeni i odtworzyć ogólnie potrzebne stanowisko woźnego.